wtorek, 28 października 2014

To nie jest kolejny film o umieraniu.

Z zasady nie chodzę do kina na filmy, które mogę obejrzeć w domu. Są to zazwyczaj filmy uchodzące za trudne, łzawe bądź też ckliwe komedie romantyczne. Tego typu rozrywkę konsumuję w domu, zazwyczaj w towarzystwie koca, dobrego wina bądź herbaty i zdecydowanie dużej ilości przekąsek. Zwyczajnie szkoda mi kasy na kino, zwłaszcza biorąc pod uwagę obecne ceny biletów. Wyjątkiem są filmy Woodego Allena, ale to po prostu wieloletnia miłość do niego nakazuje mi ruszyć tyłek z domu i obejrzeć jego kolejny film na dużym ekranie. Natomiast wszelkiego rodzaju dramaty obyczajowe, melodramaty czy komedie romantyczne, oglądam w domu - na DVD czy BlueRayach. Rzadko, bo rzadko, ale jednak czasem mi się zdarza. Ostatnio dość głośno było o kolejnym filmie z motywem choroby nowotworowej w tle. Zakładając, że będzie to produkcja pokroju "Szkoły uczuć" czy też, mimo wszystko zachowującego wysoki poziom, "Love Story", postanowiłam ją obejrzeć. Dodam, że zbierałam się do tego filmu bite dwa miesiące. W końcu jednak, postanowiłam sprawdzić, czym jest produkcja pod jakże pięknym i wzniosłym tytułem : Gwiazd naszych wina.Po pierwsze, zacznijmy od tego, że film, podobnie jak wspomniana już wcześniej "Szkoła uczuć", powstał w oparciu o książkę, tym razem autorstwa Johna Greena, pod tym samym tytułem. Mamy tutaj pozornie bardzo prostą historię: jest dziewczyna, jest chłopak. Ona jest chora, on od 14 miesięcy nie ma nawrotów choroby. Poznają się w grupie wsparcia dla osób z nowotworem. I oczywiście się w sobie zakochują. Czyli typowy schemat dla tego typu filmów. Dodam, że proces zakochania nie następuje od razu, ale to też jest częsty schemat, patrząc chociażby na "Love Story". Wydawać by się mogło, że niczego odkrywczego w tej historii już nie będzie - nasi bohaterowie będą się spotykać, wspierać etc., w skrócie - będzie słodko i uroczo. I tutaj następuje moment, w którym należy powiedzieć: STOP.

Chyba po raz pierwszy pomyliłam się w ocenie filmu o umieraniu. Zazwyczaj są one pełne patosu, smutku, łez i lęku przed śmiercią, która przecież jest nieuchronna. Gwiazd naszych wina, to film zupełnie inny. Powodów jest przynajmniej kilka, jeśli nie kilkanaście.

Po pierwsze - bohaterowie. Zacznijmy od tego że wcale nie są ładni i jak z bajki. Hazel - główna bohaterka - jest NORMALNA jeśli chodzi o jej wygląd. Nosi jeansy, makijażu prawie wcale, figury modelki u niej nie znajdziemy i przede wszystkim pokazana zostaje jako NORMALNA nastolatka z normalnej rodziny. Nic specjalnego - ot taka sobie dziewczyna, tyle że chora. Od reszty nastolatek odróżnia ją jedynie aparat tlenowy, który zawsze musi mieć przy sobie, ze względu na swoją chorobę. Ale to wszystko! Podobnie ON, czyli Gus - zwyczajny chłopak, niekoniecznie kulturalny, z dużym poczuciem humoru. Otwarcie przyznaje się chociażby do tego, że prawo jazdy dostał na litość a co za tym idzie - nie do końca umie prowadzić samochód. W jego sposobie bycia, podobnie jak i w Hazel, nie znajdziemy niczego, co sugerowałoby że jest w jakikolwiek sposób dotknięty chorobą. A jest - w wyniku choroby nowotworowej stracił nogę. Jeśli do naszej pary bohaterów dodamy jeszcze trzecią osobę, a mianowicie Isaaka - wieloletniego przyjaciela Gusa - to otrzymujemy bardzo sympatycznych bohaterów, po których zachowaniu absolutnie nie można wywnioskować, że mają z czymś problem, a już na pewno nie tego, że tym problemem jest rak.

Nasi bohaterowie stopniowo się ze sobą coraz bardziej zaprzyjaźniają i rzeczywiście jest to prawdziwa przyjaźń. Nawet pomiędzy Hazel i Gusem. Oczywiście chłopak adoruje dziewczynę, ale robi to w tak prosty i nieinwazyjny sposób, że naprawdę nie przeszkadza to całości. 

Tutaj dochodzimy do kolejnej rzeczy, notorycznie występującej w "filmach o umieraniu". Mianowicie: zazwyczaj nie mają fabuły. Ich jedyną fabułą jest wątek miłosny i cierpienie. Gwiazd naszych wina ma fabułę i to całkiem ciekawą. Poza tym, że nasi bohaterowie zmagają się z nowotworem, to jednak mają przygody. Akcja całego filmu kręci się wokół pewnej książki - książki którą Hazel przeczytała już chyba milion razy i która to książka jest dla niej swoistą Biblią. Hazel marzy o spotkaniu z autorem książki, o rozmowie, zadaniu pytań. Sęk w tym, że autor - mimo że z pochodzenia Amerykanin - na stałe mieszka w Amsterdamie. Jako główny wątek - bardzo ciekawy pomysł.

Widz autentycznie wciąga się w tę historię, z wielu powodów. Po pierwsze dlatego, że jest ciekawa. Po drugie - bo jest zabawna. Po trzecie, bo coraz bardziej lubi bohaterów. Błyskotliwe dialogi są tutaj niewątpliwą zaletą. Należy też zwrócić uwagę na graficzne rozwiązania smsów wysyłanych pomiędzy bohaterami. Zostają one ukazane na ekranie w narysowanych chmurkach, i jest niewątpliwą wisienką na torcie. Oglądając ten film, absolutnie nie ma się wrażenia, że jest to film w jakikolwiek sposób smutny. Oczywiście do pewnego momentu.

Gwiazd naszych wina, trwa około dwóch godzin. Dlaczego o tym wspominam? Otóż, przez przynajmniej półtorej godziny, film jest absolutnie zabawny, żeby nie powiedzieć śmieszny. Oglądając go, przynajmniej przez pierwsze półtorej godziny, w zasadzie nie przestawałam się śmiać. Dopiero w momencie punktu kulminacyjnego uśmiech zszedł mi z twarzy. Tak, przyznaję otwarcie, płakałam. Jednakże zapewniam Was, że nie ja jedna. 

Twórcy filmu igrają sobie z widzem, aż miło. Najpierw pozwalają polubić bohaterów, tak, aby rozstanie z nimi było dla widza przeżyciem smutnym. I rzeczywiście tak jest, chociaż dodałabym do tego, że jest to także w pewien sposób autentyczne przeżycie. Tak samo jak autentyczny w swojej wymowie jest cały film. Powiem więcej - to w zasadzie nie do końca jest "film o umieraniu". To bardziej próba zobrazowania tego, że życie nie kończy się wraz z diagnozą. Co więcej, film ogląda się z przyjemnością. Przecież nikt z nas nie lubi mówić o śmierci, a co dopiero oglądać tego, jak ktoś umiera. Niemniej jednak, dużym plusem jest też to, że twórcy filmu nie bali się pokazać też tego, jak choroba może wyglądać w rzeczywistości.  W Gwiazd naszych wina, jest dość wyraźnie pokazane to, że choroba może być, a nawet jest, "brzydka". Cierpienie też zostało ukazane w sposób bardzo prawdziwy - bez zbędnego patosu czy nadmiernego smutku i żałobnej atmosfery.

Gwiazd naszych wina, to film zdecydowanie godny polecenia. Przyznam, że szczerze żałuję, że nie poszłam na niego do kina a obejrzałam w domu. Myślę, że po raz pierwszy w tego typu produkcji udało się przełamać pewne schematy i wyjść z jakichś sztywno narzuconych ram. Film jest autentyczny, nie ukrywa niczego, ale też nie eksponuje w natarczywy sposób pewnych spraw. Najprościej rzecz ujmując, jest prawdziwy w każdym calu - począwszy od kreacji bohaterów, poprzez ich historię, aż po sam jej koniec. Jeśli zatem macie, podobnie jak ja do tej pory, jakąś ukrytą bądź też nie, niechęć do tego typu produkcji, zapewniam Was, że Gwiazd naszych wina jest tutaj prawdziwą perełką jeśli chodzi o tego typu gatunek. Do tego stopnia, że sama jestem skłonna obejrzeć ten film po raz drugi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz