Serial zawsze musi być o czymś. Tak samo jak film, gra, bajka, komiks. Wszystko co w założeniu ma mieć odbiorcę musi opowiadać jakąś historię. Dobrze, żeby historia przedstawiana, miała wstęp, rozwinięcie i zakończenie a jeśli dodamy do tego ciekawych bohaterów, przy odrobinie szczęścia trafimy na prawdziwą ucztę. Z How to get away with murder jest trochę tak, jak z nie do końca dobrze zorganizowanym przyjęciem: jest fajnie ale czasem nic nie trzyma się całości. Nie ujmuje to jednak w żaden sposób "fajności". Po prostu: zachowanie gości nie zawsze jest logiczne, a podobno takie imprezy są najlepsze.
Pierwsza i w zasadzie najważniejsza kwestia, to producent serialu,a jest nim nie kto inny jak Shonda Rhimes. Dla tych co nie wiedzą: to ta od "Chirurgów". To z jednej strony dobrze a z drugiej... No właśnie. Dlaczego dobrze, to chyba wszyscy wiemy - Chirurgów - przynajmniej na początku - oglądało się świetnie. I tu dochodzimy do odpowiedzi na pytanie, dlaczego Rhimes może być swego rodzaju zagrożeniem dla How to get. Istnieje ryzyko wyprodukowania klasycznego "tasiemca" z milionem sezonów. To dla serialu tego typu niekoniecznie może być dobre i mam szczerą nadzieję, że tak się nie stanie. How to get zapowiada się świetnie i nie chciałabym, żeby nadmierna ilość sezonów to zepsuła.
Nie jest jednak do końca tak, że najnowsza produkcja Rhimes jest kompletnie pozbawiona wad. One są i każdy kto zdecyduje się na oglądanie serialu, musi być ich świadom.
Największym grzechem How to get jest to, że w dużej mierze jest nielogiczny. Bo jak wytłumaczyć wieczorną wizytę studenta w domu swojej wykładowczyni, który to student przyszedł tam tylko po to, by o coś ją zapytać. W dobie smsów i maili, tego typu wizyta wydaje się być co najmniej dziwna. Niemniej jednak, scena sama w sobie jest naprawdę świetnie wyreżyserowana a dialogi są na bardzo wysokim poziomie.
Kolejnym, jeśli można to w ten sposób ujmować, grzechem How to get, jest chęć napakowania maksymalnej ilości rzeczy do jednego odcinka. To trochę tak, jakby twórcy chcieli za wszelką cenę pokazać jak bardzo fajny i ciekawy jest serial i zachęcić do jego oglądania. A zupełnie niepotrzebnie. Serial broni się sam nawet i bez miliarda informacji, które scenarzysta na siłę chce nam sprzedać. Efekt jest taki, że widz w pewnym momencie się zwyczajnie gubi. Nie wiadomo skąd się wzięła dana sprawa, co się stało z poprzednią, a nawet jeśli wiadomo, to natłok informacji zwyczajnie to zagłuszył. Naprawdę, potencjalny odbiorca nie jest idiotą i jeśli coś zostanie dobrze wyeksponowane, to załapie, że jest to w pewien sposób istotne, bez konieczności dodawania całej sprawie miliona "ozdobników".
Skoro już się czepiam, to wskażę, moim zdaniem, ostatniego winnego w sprawie How to get. A jest nim SCHEMAT. Już wyjaśniam o co chodzi. Obecnie jest tak, że rzadko kiedy podoba nam się coś, co nie ma w sobie krztyny zła. Człowiek XXI wieku wręcz podąża za złem, czy to świadomie czy nie. Niekoniecznie zaś podąża za schematem. Tego widzowie z pewnością nie lubią. A w serialu schemat jest i to całkiem dobrze wyeksponowany, co nie do końca jest korzystne. Mamy bowiem panią profesor, która to ma swoich asystentów, a pod nich wszystkich podlegają młodzi adepci prawa czyli studenci. To teraz zadam Wam pytanie: Kto oglądał Chirurgów? Serio, ze spokojem można się w tym momencie zabawić w "znajdź 10 różnic" i zapewniam Was, że nie byłaby to zbyt długa zabawa. Gdyby chociaż twórcy pokusili się na minimalne odstępstwo, nie wiem, chociażby to, że pani profesor nie jest taka super wymagająca i groźna, albo przynajmniej żeby nie była Afroamerykanką. Nie, żebym tutaj przejawiała jakieś skłonności rasistowskie czy coś, ale to jest praktycznie to samo, co w Chirurgach.
Co najciekawsze, mimo tych wszystkich wad, niedociągnięć i schematów, serial ogląda się dobrze, żeby nie powiedzieć: wspaniale. Z wypiekami na twarzy, z ogromnym zaciekawieniem i niemożnością doczekania się kolejnego odcinka. Ktoś mógłby zapytać: Dlaczego, przecież tyle tam wad? Odpowiedź jest dość złożona. Wady są i jak już wspomniałam, wcale nie są takie znowu małe. I teraz ćwiczenie na wyobraźnię: jeśli coś dużego i niekoniecznie ładnego, psuje nam kompozycję chociażby zdjęcia, to możemy zrobić dwie rzeczy: zmienić kadr i tym samym poszukać innego, który może już nie być taki super albo zatuszować to, co nam psuje kompozycję - czy to w jednym z mądrych programów graficznych czy chociażby za pomocą efektów takich jak sepia czy nasycenie koloru. Można powiedzieć, że taką formę retuszu zastosowali twórcy serialu. Nie wiem, czy do końca świadomą aczkolwiek udało im się ładnie zatuszować to co brzydkie i szpetne, chociażby przez dobre zawiązanie akcji czy wątek główny, wprowadzany powoli i partiami, czyli dokładnie w taki sposób by zainteresować widza. Co więcej, ani po pierwszym, ani po drugim odcinku widz nadal nie wie, co tak właściwie się stało i o co w tym wszystkim chodzi, poza tym, że o morderstwo. Nie znamy żadnych przyczyn, nie wiemy nawet tego, czym kierowali się sprawcy, a to bez wątpienia wzmaga apetyt na więcej.Cóż, nie pozostaje mi zatem nic innego, jak tylko usiąść wygodnie na kanapie, przykryć się kocem i włączyć kolejny odcinek How to get away with murder. Może w końcu dowiem się czegoś więcej.
Pierwsza i w zasadzie najważniejsza kwestia, to producent serialu,a jest nim nie kto inny jak Shonda Rhimes. Dla tych co nie wiedzą: to ta od "Chirurgów". To z jednej strony dobrze a z drugiej... No właśnie. Dlaczego dobrze, to chyba wszyscy wiemy - Chirurgów - przynajmniej na początku - oglądało się świetnie. I tu dochodzimy do odpowiedzi na pytanie, dlaczego Rhimes może być swego rodzaju zagrożeniem dla How to get. Istnieje ryzyko wyprodukowania klasycznego "tasiemca" z milionem sezonów. To dla serialu tego typu niekoniecznie może być dobre i mam szczerą nadzieję, że tak się nie stanie. How to get zapowiada się świetnie i nie chciałabym, żeby nadmierna ilość sezonów to zepsuła.
Nie jest jednak do końca tak, że najnowsza produkcja Rhimes jest kompletnie pozbawiona wad. One są i każdy kto zdecyduje się na oglądanie serialu, musi być ich świadom.Największym grzechem How to get jest to, że w dużej mierze jest nielogiczny. Bo jak wytłumaczyć wieczorną wizytę studenta w domu swojej wykładowczyni, który to student przyszedł tam tylko po to, by o coś ją zapytać. W dobie smsów i maili, tego typu wizyta wydaje się być co najmniej dziwna. Niemniej jednak, scena sama w sobie jest naprawdę świetnie wyreżyserowana a dialogi są na bardzo wysokim poziomie.
Kolejnym, jeśli można to w ten sposób ujmować, grzechem How to get, jest chęć napakowania maksymalnej ilości rzeczy do jednego odcinka. To trochę tak, jakby twórcy chcieli za wszelką cenę pokazać jak bardzo fajny i ciekawy jest serial i zachęcić do jego oglądania. A zupełnie niepotrzebnie. Serial broni się sam nawet i bez miliarda informacji, które scenarzysta na siłę chce nam sprzedać. Efekt jest taki, że widz w pewnym momencie się zwyczajnie gubi. Nie wiadomo skąd się wzięła dana sprawa, co się stało z poprzednią, a nawet jeśli wiadomo, to natłok informacji zwyczajnie to zagłuszył. Naprawdę, potencjalny odbiorca nie jest idiotą i jeśli coś zostanie dobrze wyeksponowane, to załapie, że jest to w pewien sposób istotne, bez konieczności dodawania całej sprawie miliona "ozdobników".
Skoro już się czepiam, to wskażę, moim zdaniem, ostatniego winnego w sprawie How to get. A jest nim SCHEMAT. Już wyjaśniam o co chodzi. Obecnie jest tak, że rzadko kiedy podoba nam się coś, co nie ma w sobie krztyny zła. Człowiek XXI wieku wręcz podąża za złem, czy to świadomie czy nie. Niekoniecznie zaś podąża za schematem. Tego widzowie z pewnością nie lubią. A w serialu schemat jest i to całkiem dobrze wyeksponowany, co nie do końca jest korzystne. Mamy bowiem panią profesor, która to ma swoich asystentów, a pod nich wszystkich podlegają młodzi adepci prawa czyli studenci. To teraz zadam Wam pytanie: Kto oglądał Chirurgów? Serio, ze spokojem można się w tym momencie zabawić w "znajdź 10 różnic" i zapewniam Was, że nie byłaby to zbyt długa zabawa. Gdyby chociaż twórcy pokusili się na minimalne odstępstwo, nie wiem, chociażby to, że pani profesor nie jest taka super wymagająca i groźna, albo przynajmniej żeby nie była Afroamerykanką. Nie, żebym tutaj przejawiała jakieś skłonności rasistowskie czy coś, ale to jest praktycznie to samo, co w Chirurgach.
Co najciekawsze, mimo tych wszystkich wad, niedociągnięć i schematów, serial ogląda się dobrze, żeby nie powiedzieć: wspaniale. Z wypiekami na twarzy, z ogromnym zaciekawieniem i niemożnością doczekania się kolejnego odcinka. Ktoś mógłby zapytać: Dlaczego, przecież tyle tam wad? Odpowiedź jest dość złożona. Wady są i jak już wspomniałam, wcale nie są takie znowu małe. I teraz ćwiczenie na wyobraźnię: jeśli coś dużego i niekoniecznie ładnego, psuje nam kompozycję chociażby zdjęcia, to możemy zrobić dwie rzeczy: zmienić kadr i tym samym poszukać innego, który może już nie być taki super albo zatuszować to, co nam psuje kompozycję - czy to w jednym z mądrych programów graficznych czy chociażby za pomocą efektów takich jak sepia czy nasycenie koloru. Można powiedzieć, że taką formę retuszu zastosowali twórcy serialu. Nie wiem, czy do końca świadomą aczkolwiek udało im się ładnie zatuszować to co brzydkie i szpetne, chociażby przez dobre zawiązanie akcji czy wątek główny, wprowadzany powoli i partiami, czyli dokładnie w taki sposób by zainteresować widza. Co więcej, ani po pierwszym, ani po drugim odcinku widz nadal nie wie, co tak właściwie się stało i o co w tym wszystkim chodzi, poza tym, że o morderstwo. Nie znamy żadnych przyczyn, nie wiemy nawet tego, czym kierowali się sprawcy, a to bez wątpienia wzmaga apetyt na więcej.Cóż, nie pozostaje mi zatem nic innego, jak tylko usiąść wygodnie na kanapie, przykryć się kocem i włączyć kolejny odcinek How to get away with murder. Może w końcu dowiem się czegoś więcej.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz